To nie jest dobry tekst na słoneczną niedzielę, ale przecież możecie go sobie przeczytać w poniedziałek. Te myśli dojrzewały we mnie podczas moich zakonnych rekolekcji i potem, gdy słuchałam i czytałam, co w piszczy w ludzkich duszach.
A usłyszałam, że w naszych dyskusjach, w komentarzach (także na blogu #DuszaJezusa ) sporo jest bólu, że nie jest tak jak powinno być. Że Kościół nie taki święty, politycy wredni, sąsiedzi nieużyci, a dzień nie dość słoneczny/chłodny jakbyśmy sobie życzyli.
Piszę to bez ironii, bo domyślam się, patrząc także w głąb swojej własnej duszy, że za tym niezadowoleniem kryje się tęsknota za idealnym światem, pięknym i życzliwym, za dobrocią i szacunkiem, których deficyt nieustannie nas dręczy.
Tęsknota za niebem, krótko mówiąc, którego jakieś niezatarte wspomnienie w sobie niesiemy.
I dobra jest ta tęsknota, ale jest ona jak młode wino, które, albo z czasem dojrzeje, albo zmieni się w ocet.
I właśnie temu octowi chciałabym poświęcić ten tekst.
Bo niezauważenie tęsknota może przerodzić się w pretensje, a te rosną jak na drożdżach przysłaniając istniejące dobro. Jest takie stare powiedzenie, że "łyżka dziegciu popsuje smak beczki miodu". I niestety, jest to bardzo prawdziwe powiedzenie.
Rozgoryczamy się złem, własnym i cudzym (cudzym, powiedzmy sobie szczerze, raczej zastępczo, żeby nie myśleć o swoim. Tak, tak, można protestować, ale warto się zmierzyć z tą myślą, że te drzazgi, które tak nas drażnią w oczach innych, są naszym sposobem, by oddalić od nas samych świadomość własnych belek). Zalewają nas fale, a nawet czasem tsunami pretensji, żalu i złości. I skutek jest taki, że z naszego pragnienia, by świat stał się piękniejszy, rodzi się mały potworek zgredek.
Daleka jestem od osądzania zgredków, bo i sama nieraz dołączałam do tego zacnego grona. Nie o krytykę tu chodzi, ale o lekarstwo.
Jeśli chodzi o testy na zwierzętach, to wypróbowałam je na samej sobie. Działa!
Najpierw diagnoza. A raczej zrozumienie, co tak naprawdę dzieje się wkoło nas.
Nie jesteśmy w niebie. To oczywiste, ale warto czasem sobie to przypomnieć. A na ziemi, na której mieszkamy toczy się walka dobra ze złem. Nasz Pan już zwyciężył, ale my musimy konsekwentnie opowiedzieć się po stronie dobra, by mieć udział w Jego zwycięstwie.
Zakładam, że wszyscy chcemy dobra (gdyby tak nie było nie denerwowałoby nas zło), ale nie wystarczy chcieć. Trzeba umiejętnie je podtrzymywać i rozwijać.
Klasyczny przykład, jak tego nie należy robić? Proszę bardzo:
1. Siedź i dołuj się, że w Kościele/świecie/rodzinie nie ma miłości i życzliwości...
2. Napisz sążnisty komentarz o tym, jak jest źle i wezwij świat, żeby się opamiętał, wylewając hektolitry pretensji i żalów...
3. Grzeb w szambie i wyciągaj z niego przez udostępnianie co smakowitsze kąski (fuj!) przykładów zła i grzechów.
Smacznego.
Prawda, że dobro szerzy się, że aż miło?
Na zdrowy rozum wiemy, że to nie działa, ale spontanicznie sięgamy po takie środki, bo... dajemy się wciągnąć w strategię złego ducha.
Zły duch atakuje doprowadzając kogoś do popełnienia zła. Ale to zło nie dotyka jedynie grzeszącego. Ono jest jak trzęsienie ziemi, które wywołuje także tsunami. Fale zgorszenia docierają do nas i chcą nas porwać. Chcą by wino naszego pragnienia dobra przerodziło się w ocet goryczy, którą będziemy bluzgać dalej. W ten sposób zło zatacza coraz szersze kręgi.
Kto potrafi je zatrzymać?
Tylko jedno - dobroć.
A właściwie Jeden Dobry - Bóg-Człowiek Jezus Chrystus.
A my w Nim i z Nim.
I nie chodzi tu o naiwne poklepywanie złego człowieka po ramieniu, jak w tekście ks. Twardowskiego o mordercy, który zabił ojca, matkę i dziadka: "No co? Ciach mamusię, ciach tatusia, a dziadula dylu,dylu?". Nie, nie o to biega.
Rzecz jest w tym, czy jesteśmy gotowi przyjąć strategię Jezusa, czyli zwyciężać zło dobrem.
Bo dobro jest nieśmiertelne.
Modlę się o to, by każdy kto czyta ten tekst wypuścił z ręki miecz gniewu i wziął najskuteczniejszą broń dobroci, która nie jest naiwnością, ale prawdziwą mocą, która zwycięża zło.