Niedawno zakończył się piękny czas, gdy po ascetycznym "zostaw, to na Święta", realizowaliśmy niemniej wzniosłe wezwanie "Jedz, bo się zepsuje". Jednym słowem, z przyczyn natury religijnej, byliśmy skłaniani ku przyjemnościom, nie tylko zresztą kulinarnym, bo czyż piękne dekoracje świąteczne, nie były/są rozkoszą dla oczu?
A przecież, szybciej niż się spodziewamy, znowu zostaniemy wezwani do wielkopostnego zaciskania pasa. Nawet ten czas nazywany jest "karnawałem", czyli, w dosłownym tłumaczeniu, pożegnaniem z mięsem.
Jak to jest zatem z tymi przyjemnościami i pasieniem zmysłów? Dobre to, czy szkodliwe? Pomaga nam w drodze do Boga, czy nie?
Zanim damy szybkie odpowiedzi w stylu: "cierpienie, pokuta i umartwienie to jedyna droga do Królestwa", albo, wprost przeciwne: "Wszystko jest dobre i jest darem Boga", spróbujmy zmierzyć się z tym tematem nie ideologicznie, ale egzystencjalnie. Kto z nas nie zna tego przytłaczającego uczucia, że zjadł za dużo? (moja znajoma mówi, że ciasteczko jest jak biskup w kościele, zawsze się znajdzie dla niego miejsce!) Czy to skłoniło Was do uwielbiania Boga za Jego dary czy wprost przeciwnie, zamuliło przyziemnie? Albo przeciwna sytuacja. Polak jak jest głodny, to zły. No to pomaga mu ten post czy nie?
Jak to jest z tymi przyjemnościami. Służą czy nie? Unikać czy połykać?
Gdy zastanawiałam się nad tym, przyszedł mi najpierw do głowy obraz raju.
Na początku Bóg stworzył niebo i ziemię, a na tej ziemi piękne drzewa i rośliny dające owoce i nasienie. A było to wszystko "dobre i piękne". Dobre i piękne! Różnorodność smaków, kolorów, kształtów była chciana przez Boga. A to wszystko nie tylko, by podtrzymać nasze życie, ale także, by sprawić nam przyjemność!
Jednak na świecie pojawił się grzech i rzeczy się skomplikowały.
Została naruszona harmonia. Harmonia w relacjach i harmonia wewnątrz człowieka. Człowiek wypowiadając Bogu posłuszeństwo, przestał Mu ufać i zaczął szukać szczęścia gdzie indziej. Zaczął oddawać chwałę stworzeniu, chociaż to ono miało mu służyć. Ale rzeczy tego świata nie potrafią zastąpić Boga. Przyjemność to nie to samo co szczęście.
Także wewnątrz człowieka pojawiła się anarchia. Uczucia i potrzeby wypowiedziały posłuszeństwo rozumowi i woli i w ten sposób zwyczajne cieszenie się przyjemnościami wymsknęło się spod kontroli. Potrzeby przepoczwarzyły się w pożądliwość, która nie służy człowiekowi, ale działa destruktywnie. Nie ma granic, nie zna zaspokojenia ani umiarkowania, a przede wszystkim mylnie określa cel ludzkiego życia. Bo przyjemność nie jest celem. Powiedzenie: "Apetyt rośnie w miarę jedzenia", to bardzo delikatny opis tego stanu permanentnego niezaspokojenia, który popycha człowieka do ciągłego szukania przyjemności bez ostatecznego poczucia sytości.
I tak pojawiła się potrzeba ascezy. Niezależnie czy motywacja była natury religijnej czy nie, człowiek wiedział, że musi zrobić z sobą trochę porządku. Sposób był jeden: narzucić sobie ograniczenia jak koniowi wędzidło. Oczywiście, dawniej, tak samo jak dzisiaj, nie brakowało takich, którzy uważali, że po prostu trzeba puścić wszystkie hamulce i iść na całość, ale nawet nie chce mi się dyskutować z takimi poglądami.
Jednak życie z wędzidłem w pysku nie należy do szczęśliwych. Co całkiem smutne życie. Samemu sobie odbierać radość życia i pozbawiać się przyjemności... Hmm.. Może jednak, ci, którzy wybierają życia bez ograniczeń, nawet za cenę zezwierzęcenia mają rację?
Na szczęście, istnieje trzecia droga. Właśnie ją proponuje nam Jezus.
W Ewangelii św. Jana w Prologu znajdujemy takie zdanie:
"Podczas gdy Prawo zostało dane za pośrednictwem Mojżesza, łaska i prawda przyszły przez Jezusa Chrystusa." J 1,17
Prawo to właśnie wymaganie ascezy. Mówi ono jak powinno być, a ty, człowieku, staraj się spełnić te wymagania. Dobrze, że prawo jest, bo przypomina o porządku, ale nie daje siły do jego wypełnienia. Św. Paweł mówi: "Przez Prawo bowiem jest tylko większa znajomość grzechu." Rz 3,20. I tak to wyglądało zanim przyszedł Jezus.
A potem Chrystus przyniósł łaskę i prawdę. I to jest Dobra Nowina! Przez Jezusa otrzymaliśmy łaskę, czyli tę pewność, że Bóg nas kocha i jest nam życzliwy. Tylko ta miłość ma moc wypełnić serce człowieka. Przywraca mu poczucie spełnienia i godność. Przestajemy być głodomorami, próbującymi zapchać pustkę egzystencjalną serniczkiem. Zaczynamy patrzeć na rzeczy w prawdzie. Czy chrześcijanin nie potrzebuje ascezy, wyrzeczenia? Owszem, potrzebuje. Nie jesteśmy jeszcze w raju. Ale to kim jesteśmy dzięki łasce robi ogromną różnicę. Kiedy chrześcijanin czegoś sobie odmawia, robi to, bo wie, że nie wszystko przystoi królewskiemu dziecku. Mając poczucie bezpieczeństwa w Bogu i ogromu obdarowania w Nim, możemy powoli uczyć się na nowo cieszenia z przyjemności tego świata, nie nadając im większej wartości niż realnie mają. Bo przyjemność to tylko i aż przyjemność. I za nią chwała Panu!
P.S. A nawiasem mówiąc, uważam, że nikt tak nie potrafi cieszyć się życiem, jak ten, kto czuje się kochany przez Boga.