Syn Boży przyszedł jako człowiek na ziemię z konkretną misją. Przyszedł zbawić ludzi. My, jako Jego Ciało - Kościół, uczestniczymy w tej misji. Czyli w czym? Niby wiemy, co to jest zbawienie, ale to słowo nie jest używane w innym kontekście niż tylko religijny, zatem nie kojarzy się nam z niczym konkretnym, egzystencjalnym. Stąd wiele osób nie reaguje zbyt entuzjastycznie na to, że "mogą być zbawieni". Sami chrześcijanie też nie zawsze czują się zbawieni, bo nie bardzo wiedzą, co to zmienia w ich życiu. A przecież jest to jak wygrana w totka, połączona z cudownym ocaleniem z katastrofy lotniczej i narodzinami oczekiwanego dziecka! :-)
Spróbujmy zatem wgryźć się głąb tego doświadczenia, szukając klucza w wydarzeniu otwierającym misję Jezusa - w momencie Jego chrztu w Jordanie.
Jezus zanurza się w wodach Jordanu. Zanurza się w naszej ludzkiej egzystencji, ze wszystkimi jej aspektami, także ze złem, grzechem, krzywdą i rodzącą się z niej chęcią zemsty, z przemocą, ze wszystkim. I słyszy Głos Ojca: "Ty jesteś mój Syn umiłowany. W tobie mam upodobanie". Jezus, jako człowiek, czuje się kochanym synem Boga.
Jego misją jest to, by inni ludzie mogli tez doświadczyć tej przemieniającej wszystko miłości.
Pamiętacie Syrofenicjankę i jej dialog z Jezusem o dzieciach i psach? (por. Mk 7, 25-30). Zasadniczo mamy właśnie taką alternatywę: albo czuć się dzieckiem albo psem walczącym pod stołem o resztki.
Wilcze odruchy są nieuniknione, jeśli ludzie nie czują się kochani i bezpieczni. Nic nie pomogą wskazanie moralne, groźby, prośby. Jeśli nie jesteś kochany, to musisz walczyć o przetrwanie, czasem skamleć, czasem warknąć, czasem zamerdać ogonem, bo akurat to się opłaca. Nawet, jeśli raz na czas trafi się większy ochłap i poczucie sytości, nie ma pewności na przyszłość. Lęk rodzi agresję, zazdrość i skąpstwo. I tak to się kręci w tym "ludzkim"świecie, gdzie, jak ktoś powiedział "homo homini lupus est".
Ale to nie jest jedyny sposób egzystowania (bo trudno to określić życiem).
Jezus przyszedł, by przekonać nas, że jesteśmy ukochanym synami i córkami Boga. Poczucie, że jest Ktoś kto o ciebie dba, słucha twoich potrzeb, rozumie cię, akceptuje, wspiera, afirmuje, zachwyca się tobą.... sprawia, że zaciśnięte szczęki rozluźniają się w pogodnym uśmiechu. Zaczynasz słyszeć, że masz bijące serce, zamiast tylko pulsujących stresem guli na szyi. Nawet w cierpieniu możesz płakać, bo jest ktoś kto pociesza i wspiera.
Brzmi jak bajka? Nie dziwię się, bo to rzeczywiście wejście do innego świata, gdzie wchodzi się nie przez drzwi od szafy, ale wąską bramę Chrztu.
Problem polega na tym, że jesteśmy kochani, ale tego nie przeżywamy, bo wilcze zwyczaje tkwią w nas głęboko. Kiedyś Marcin Jakimowicz zapytał mnie: "Czemu wątpimy w miłość Boga i ciągle chcemy upewnień, przecież mój syn nie przychodzi do mnie ciągle, by się upewnić, że go kocham. On to wie". "Bo nigdy nie doświadczył sieroctwa" - odpowiedziałam odruchowo. A później przyszła refleksja: my wszyscy nosimy w sobie ślad tego sieroctwa, bo urodziliśmy się poza rajem.
Jak długo musi się człowiek upewniać u Boga, że jest kochany? Nie wiem. Wiem natomiast, że kiedy przeważy w nim spokojna pewność bycia przygarniętym, jakość życia zmienia się znacząco. Nawet, jeśli chwilami wraca lęk i sieroce odruchy (szczególnie w spotkaniu z wilkami), to ma do kogo uciec i odzyskać równowagę.
I jeszcze to wiem, że syn/córka Boga, czując się bogatym i sytym, staje się hojnym w dawaniu innym poczucia wartości i godności. Afirmuje, wspiera, akceptuje, przygarnia...
Uczestniczy w misji Jezusa po prostu...
P.S. O byciu owcą lub wilkiem można poczytać też tu: