Kiedy myślisz, że zło triumfuje, rodzi się lęk. Zło ryczy jak lew, stosuje przemoc, nie liczy się z nikim i z niczym. Cóż może wobec tej potęgi dobro, którego siła wydaje się tak znikoma. Nawet zasady, którymi dobro się kieruje, sprawiają wrażenie pęt uniemożliwiających skuteczną obronę.
A jednak, w złu istnieje gen autodestrukcji. Ono ma swój kres, bo samo w sobie posiada mechanizm zniszczenia. "Rewolucja pożera własne dzieci". Wiemy to z historii. Każda przemoc i agresja w swoim zaślepieniu zaczyna w końcu gryźć własny ogon.
Ale, powie ktoś, gryzie ten ogon, dopiero wtedy, gdy zagryzie wielu innych, gdy utopi już w morzu krwi pół świata. Marna pociecha w swierdzeniu, że zło ma swój koniec, dla tego, kto cierpi z jego powodu.
To prawda, każdy z nas musi przejść, w mniejszym lub większym stopniu, przez trudny, wymagający czas próby. Czas, gdy dobro, zdaje się nie opłacać. Gdy trzeba się opowiedzieć po właściwej stronie i zapłacić za to cenę. Niekiedy najwyższą. Gdy okoliczności wymagają, by "zachować się jak trzeba", a jedyną nagrodą jest poczucie, że można sobie spokojnie popatrzeć w twarz w lustrze. Czy to mała, czy duża nagroda?
Niewątpliwie, bez wiary w ostateczne zwycięstwo Jezusa, nagroda byłaby zbyt mała. Ale w świetle zmartwychwstania widzimy, że najmniejsze dobro ma wartość nieskończoną. Bo jest uczynione przez człowieka, który ma duszę nieśmiertelną. Dlatego, ten moment, w którym, mimo porażającej siły zła, wybieramy dobro, ma swoje skutki na wieczność. Dobro rośnie i wydaje owoc.
Nawet, jeśli najpierw jest ziarnem zasianym w ziemi, które musi zginąć.