Wczoraj napisałam tekst zaangażowany społecznie. Na gorący temat. Dość dobry tekst. I kiedy już go miałam wysłać, coś mniej powstrzymało przed kliknięciem ikonki "opublikuj". A dzisiaj zupełnie odeszła mnie chęć ruszanie tamtych spraw.
Owszem, to fajnie uczestniczyć w publicznej debacie, popłynąć na fali medialnie nośnego tematu, zaistnieć ze swoim oryginalnym? zdaniem..., ale czy to jest ten pokarm, którym chcę karmić innych?
Żeby było jasne, nie mam nic przeciwko szeroko rozumianej publicystyce, dyskusjom itd. To wszystko jest ważne i ktoś to musi robić. Co więcej, wiele osób robi to świetnie, więc po co tam jeszcze ja ze swoimi trzema groszami...?
To po prostu nie mój dział. Moim konikiem jest życie duchowe.
Oczywiście, sporo jest wokoło mnie spraw ważnych, interesujących, wciągających. Nie jestem kołkiem w płocie, obojętnym na to, co się dzieje. Jednak mam takie przekonanie, że te wszystkie sprawy nabierają właściwego smaku i ciężaru dopiero wtedy, gdy najpierw życie napełni się obecnością i łaską Jezusa.
Wiem, że to zabrzmiało to jak truizm, ale tak po prostu jest.
Tylko Jezus jest źródłem życia. Jest chlebem, który karmi. I nie jest to jedynie pobożna przenośnia. To fakt. Gdy szukamy tego czegoś, zwał to jak zwał: sensu życia, spełnienia, treści..., jednym słowem, tego sprawia, że życie jest soczyste i pełne, wtedy wszystko, co jest na tym świecie, jest jedynie okruchem, który jeszcze bardziej pobudza głód. Goniąc za tymi okruchami wciągamy się w okropny kołowrotek niezaspokojenia, w którym na zmianę pobudza nas nadzieja, że oto tuż przed nami... jest coś... co da spełnienie lub dopada nas zniechęcenie, bo albo nie dało się wymarzonego celu osiągnąć, albo, co gorsze! dało się go pochwycić i rozczarował.
I co, siostra, taka pesymistka i wróg radości życia?- powie ktoś (sama bym może tak zareagowała czytając u kogoś podobne słowa). Ale to dopiero jedna strona medalu. Ta brzydsza. Jest jednak na szczęście i ta druga.
Gdy szukamy sensu życia (nie wszyscy mają odwagę go szukać, bo może zawczasu pogrzebali nadzieję, że on jednak istnieje) i zwracamy się do Jezusa, wtedy (takie jest moje osobiste doświadczenie) spotkanie z Nim jest jak zaczerpnięcie świeżego powietrza po wyjściu z dusznego pokoju (lub po wyjeździe z Krakowa :-). Wszystko nabiera barw.
Jezus mówi: "Ja jestem życiem". Nie - "jestem jedną z propozycji życia" czy "alternatywą życiową". Jest życiem i poza Nim nie ma innego.
Gdy się Nim karmimy, Nim oddychamy, wtedy sprawy tego świata nabierają właściwego blasku. Bo nie chodzi o to, by się od nich ze wstrętem odwrócić, mówiąc: "Be!". Chodzi o to, by przykładać do nich właściwą miarę. Wtedy smakują i służą nam, bo takie jest ich przeznaczenie.
Gdy w kupnie samochodu, upatrujesz po prostu szansę, by posiadać środek transportu, to wizyta u dealera (o sprzedawcę samochodu chodzi, oczywiście :-), nie rozczaruje cię (no najwyżej zaboli ceną). Dostajesz co chcesz. Ale jeśli uwierzysz reklamom, że oto, gdy wsiądziesz do upragnionego auta, osiągniesz wyższy poziom szczęścia i życie stanie się kolorowe i zamiast jeździć do pracy, będziesz ciągle zwiedzał egzotyczne kraje, to euforia szybko przemieni się rozczarowanie.
Bo życie staje się kolorowe z powodu miłości Boga, a nie posiadania samochodu czy.......... (wpisz wybrany przedmiot) lub ewentualnie osiągnięcia ............ (tu też możesz coś wpisać) czy wyjechania do ............ (jakieś propozycje... :-)
Tak więc, cieszmy się życiem, ale nie zapominajmy oddychać.
A tlenem jest obecność Jezusa.