czwartek, 12 maja 2016

Wywołana do tablicy, czyli, gdy trzeba dać świadectwo wierze...

"A ja mam pytanie do Siostry z tej czy innej beczki: W jaki sposób spotkała Siostra Pana Boga?" - takie pytanie w komentarzach...

Dziękuję za to pytanie, bo jeden gram autentycznego świadectwa ma większą wartość niż tony pobożnego mędrkowania. Zatem do dzieła...

Spotkałam Boga późno - kiedy miałam ok. 17 lat. To znaczy obiektywnie pojawił się w moim życiu wcześniej, bo byłam ochrzczona pół roku po urodzeniu, ale nie rozpoznałam Go wtedy. Nie rozpoznałam Go także, gdy przyjmowałam po raz pierwszy komunię (moja świadomość religijna była taka nikła, że nie wiedziałam z początku, że to trzeba znowu iść do spowiedzi i do komunii, sic!), ani wtedy, gdy otrzymałam Sakrament Bierzmowania. Był całkiem mi obcy. Nie należałam do tych, którzy nerwowo chodzą do kościoła co tydzień. Moje życie także było bardzo dalekie od standardów chrześcijańskich. Chodziłam do liceum plastycznego i robiłam wszystko, żeby życie było chociaż trochę bardziej kolorowe niż by wynikało z obowiązującego, słusznie minionego systemu.
Aż w moim życiu pojawił się Bóg. 
No i tu pojawia się problem.
Nie umiem powiedzieć, co takiego się stało, że dokonała się we mnie zmiana i z, mówiąc eufemistycznie, epikurejczyka stałam się chrześcijanką. Na zewnątrz nie wydarzyło się nic znaczącego. Nie pojawił się żaden człowiek, który by mi wskazał drogę. To znaczy żaden z żyjących, bo martwych (chociaż tylko ciałem) pojawiło wielu. Nawracałam się, bowiem, czytając św. Jana od Krzyża, Katarzynę Sieneńską, Teresę od Dzieciątka Jezus i Faustynę Kowalską. Właśnie w takiej kolejności, zaczynając od dzieła Jana. W pewnym okresie życie znałam je lepiej niż nie jeden karmelita (zresztą później się to przydało, bo magisterkę i licencjat kościelny z teologii duchowości zrobiłam z mistyki Jana, a doktorat z mistyki Faustyny :-))
Szczerze powiedziawszy, nie polecam Jana jako lektury dla katechumenów. To trochę przypominało budowanie domu od komina, niemniej przyniosło efekt. 
Czytałam też Pismo święte. Po kolei. Całe. Bez zrozumienia, ale z zapałem :-) Zaczęłam chodzić do kościoła. I zaczęłam się modlić. Bóg po prostu mnie pociągnął do siebie i już. 
Był Kimś. Obecnym, chociaż trochę ukrytym.
Chciałam jakoś się odnaleźć w kościele, więc próbowałam dołączyć do jakiejś wspólnoty. Przyszłam na spotkanie oazy, ale wydawało mi się drętwe. Mimo to dołączyłam do nich, bo wtedy nie było dużego wyboru.
Tak więc najważniejsze było mało zauważalne. Działo się wewnątrz. Było to coś, co potrafię określić tylko słowami misia Puchatka: "Nie znam (drogi), ale mam w spiżarni dwanaście garnczków miodu, które wołają mnie już od godziny". Miś precyzuje, że coś go pociąga, ale nie za łapkę, ale w brzuszku (o tej teologii misia piszę na blogu w tekście: "Teologia według Puchatka":
Ale właśnie to mnie samą najbardziej przekonuje, że w moje życie wkroczył Bóg. Nikt mnie nie zachęcał. Wprost przeciwnie. Nic nie miało wpływu. Poza tym jakimś dziwnym "smakiem", który odnajdywałam w rzeczach Bożych. Przecież nikt mi nie powiedział kim jest Jan od Krzyża. Dostałam tę książkę przypadkowo. Nie miałam też żadnego przygotowania do takiej lektury. A jednak czytając czułam, że to jest to czego szukam!
Przyciąganie Boże było na tyle mocne, że postanowiłam wstąpić do zakonu. Początkowo myślałam o karmelitankach. Kręciłam się pod murami Karmelu w Krakowie, ale na tym się kończyło. Nie znałam, żadnych zakonnic. Nie wiedziałam nic o życiu zakonnym, poza tym, co wyczytałam w książkach, a czytałam m. in. np. "Drewniany różaniec", czyli taki paszkwil, jakie to zakonnice są okropne baby. Ale nic nie było w stanie mnie odstraszyć.
Chciałam i już. 
I to się nie zmieniło do dnia dzisiejszego.
Wstąpiłam do Zgromadzenia Sióstr Duszy Chrystusowej na moim osiedlu, bo miałam blisko ;-)
Dopiero potem poznałam jego piękną i fenomenalną w swej prostocie duchowość - kult Duszy Jezusa i prawdę o obecności Jezusa w duszach ludzkich. Trafiło mi się to jak ślepej kurze ziarno.
A potem mocno spotkałam Boga już w zakonie i znowu doświadczyłam dużej przemiany w życiu.
Ale to już inna opowieść...

16 komentarzy:

  1. Ale JAZDA! :-D DZIĘKUJĘ! TO PIĘKNE! Może przestanę zadawać te pytania ... ;-) Z PB!

    OdpowiedzUsuń
  2. A może jednak nie przestanę... ;-) Chodzi mi takie jedno cały czas po głowie. Tylko nie wiem jak je ująć abym nie zabrzmiała jak wyempacynowana baba, która broni wartości kobiet. Mniej czy bardziej spotrzegła Siostra , że co niezwyczajne w tym wirtualnym i zasiadłym świecie odrobinę lubię sport. Bywa tak, że czasami go uwielbiam. Jeśli miałabym się skupić na statystykach dotyczących uprawiania sportu przez kobiety , a mężczyzn rzeczywiście damy miały by kiepski wynik, ale do rzeczy! Pytanie brzmi. Dlaczego widzę księży uprawiających sport (gra w piłkę koszykową, nożną, pływanie, rower) , a Siostry zakonne nie?! Dlaczego niektórym wolno , a innym nie wolno? Tylko bardzo proszę mnie nie posądzać o feministyczne maniery... ;-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Czy to jest czytelne i zrozumiałe co napisałam ? ;-)

      Usuń
    2. Szczerz powiedziawszy nic nie wiem na temat "zakazu" uprawiania sportu przez zakonnice...??? Owszem, trochę ogranicza nas habit (pływanie odpada :-)), ale jeździmy na rowerze, chodzimy po górach. Dawniej przy naszym domu była siatka do piłki siatkowej (zdjęłyśmy, bo terasz mniej młodych i brakło chętnych do gry :-)))

      Usuń
  3. Intuicja podpowiada mi, że feministki to wbrew pozorom bardzo dobry materiał na zakonnice, wystarczy tylko, że poczują głód "w brzuszku", głód Boga rzecz jasna :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. :) poza tym, mogłyby pokazać księżom, "gdzie raki zimują", tzn. zawalczyć o zdrowe, partnerskie relacje...

      Usuń
    2. ale, że co... zdrowa rywalizacja na kitesurfingu ;-D A kto by nam dopingował? Chciałabym kiedyś zobaczyć sparing zakonnice vs. księża To byłoby coś, a jak zesmarfonowana młodzież byłaby ożywiona do życia! ;-))

      Usuń
    3. ale, że co... zdrowa rywalizacja na kitesurfingu? ;-D To byłoby coś! Tylko kto by nam dopingował? Hmm.... Chciałabym kiedyś zobaczyć sparing zakonnice vs. księża Wyobraźcie sobie rumieńce na twarzach zesmartfonowanych dzieciaków, które nigdy więcej nie odważą się przynieść zwolnienia z WFu! Brzmi nieprawdopodobnie! Drogie Siostry , Mili Bracia trzeba dać kolejne świadectwo, zdrowe świadectwo! A co! :-))

      Usuń
  4. Fajnie sobie tu piszecie, ale jest jeden problem. Te zawody musiałyby się odbyć bez... wiatru. Duch Święty nie znosi rywalizacji. Tam gdzie rządzi rywalizacji wieją całkiem inne wiatry, z którymi ja nie chciałabym mieć nic wspólnego. Pozdrawiam wszystkich Braci i Siostry :-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To błędne myślenie. Nikt nie zakłada jakieś hardcorowej gry na widły i szable. Chodzi jedynie o dobrą zabawę, o poruszanie się, o złapanie więcej tlenu do krwinek czerwonych czy może wreszcie o zdrowie! Szkoda, że sport musi kojarzyć się tak niezdrowo... a przecież tak nie musi być i tak nie jest. Wszystko zależy od tego kto jakie ma intencje, nieprawdaż?! Wszystkiego dobrego! PS Ja idę dziś dla sportu potrenować na świeżym powietrzu moją kolejne 18-te urodziny ( już nie jestem taka młoda, ale co tam! Poruszać się nikt mi nie zabroni! :-) Łapcie wirtualne cukierki ;-)

      Usuń
    2. Dziękuję :) Muszę tu S. Bognę wesprzeć w kwestii sportowej rywalizacji, czy nawet zabawy, która jest dobra, jednak stanowi niższych lotów aktywność. Już tak jest, że kiedy ciało mizerne, chore, słabe, jednym słowem umartwione, to duch w sercu odżywa...i nic na to nie poradzimy, sorry Anonimowa - "taki mamy klimat" :-)

      Usuń
    3. @Jonasz Samozwaniec Wolę "niższych lotów aktywność" niż gorszego sortu nędzne ciało. Także, ten tego zwał jak zwał samozwańcu wyprostuj się żebyś garba nie dostał ;-) Duch ochoczy kiedy zdrowe ciało!

      Usuń
  5. Zaraz, zaraz, widzę, że muszę się tutaj jaśniej określić. Chrześcijaństwo to wiara w Boga Wcielonego, więc ciało też ważne, trzeba o niego dbać. A z tą rywalizacją, to jak długo jest zabawą, to jest ok. ale żeby od razu "pokazywać komuś gdzie raki zimują" ? :-)))))))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. się rozpędził człek i nie wiedział co zrobić z tak zdrowymi emocjami ;-)

      Usuń
  6. Ja muszę wyznać, że ilekroć słyszę Dzienniczek Siostry Faustyny tylekroć czuję ogromną złość do tych sióstr , które jej tak dokopywały. Przepraszam za kolokwializmy, ale w tym przypadku łatwiej o uwypuklenie uczuć! Naturalnie na miejscu Siostry Faustyny odpowiedziałabym właściwym dań słowem swoim siostrom w zakonie, a ona ( za co ogromnie ją podziwiam) oprócz tego, że zachowywała ogromną cierpliwość, pokorę, to jeszcze za nie się modliła! Naprawdę super z niej laska! Wstyd mi za te siostry. Siostro Faustyno jesteś Wielka!!!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Czyli, jak to w życiu bywa - w każdym środowisku są wybitnie piękni ludzie oraz ci wybitnie wkurzający oraz, zazwyczaj większość, ci "zwyczajni". C'est la vie...

      Usuń