niedziela, 13 stycznia 2019

Mission (im)possible

Syn Boży przyszedł jako człowiek na ziemię z konkretną misją. Przyszedł zbawić ludzi. My, jako Jego Ciało - Kościół, uczestniczymy w tej misji. Czyli w czym? Niby wiemy, co to jest zbawienie, ale to słowo nie jest używane w innym kontekście niż tylko religijny, zatem nie kojarzy się nam z niczym konkretnym, egzystencjalnym. Stąd wiele osób nie reaguje zbyt entuzjastycznie na to, że "mogą być zbawieni". Sami chrześcijanie też nie zawsze czują się zbawieni, bo nie bardzo wiedzą, co to zmienia w ich życiu. A przecież jest to jak wygrana w totka, połączona z cudownym ocaleniem z katastrofy lotniczej i narodzinami oczekiwanego dziecka! :-)
Spróbujmy zatem wgryźć się głąb tego doświadczenia, szukając klucza w wydarzeniu otwierającym misję Jezusa - w momencie Jego chrztu w Jordanie.
Jezus zanurza się w wodach Jordanu. Zanurza się w naszej ludzkiej egzystencji, ze wszystkimi jej aspektami, także ze złem, grzechem, krzywdą i rodzącą się z niej chęcią zemsty, z przemocą, ze wszystkim. I słyszy Głos Ojca: "Ty jesteś mój Syn umiłowany. W tobie mam upodobanie".  Jezus, jako człowiek, czuje się kochanym synem Boga. 
Jego misją jest to, by inni ludzie mogli tez doświadczyć tej przemieniającej wszystko miłości.
Pamiętacie Syrofenicjankę i jej dialog z Jezusem o dzieciach i psach? (por. Mk 7, 25-30). Zasadniczo mamy właśnie taką alternatywę: albo czuć się dzieckiem albo psem walczącym pod stołem o resztki.
Wilcze odruchy są nieuniknione, jeśli ludzie nie czują się kochani i bezpieczni. Nic nie pomogą wskazanie moralne, groźby, prośby. Jeśli nie jesteś kochany, to musisz walczyć o przetrwanie, czasem skamleć, czasem warknąć, czasem zamerdać ogonem, bo akurat to się opłaca. Nawet, jeśli raz na czas trafi się większy ochłap i poczucie sytości, nie ma pewności na przyszłość. Lęk rodzi agresję, zazdrość i skąpstwo. I tak to się kręci w tym "ludzkim"świecie, gdzie, jak ktoś powiedział "homo homini lupus est".
Ale to nie jest jedyny sposób egzystowania (bo trudno to określić życiem).
Jezus przyszedł, by przekonać nas, że jesteśmy ukochanym synami i córkami Boga. Poczucie, że jest Ktoś kto o ciebie dba, słucha twoich potrzeb, rozumie cię, akceptuje, wspiera, afirmuje, zachwyca się tobą.... sprawia, że zaciśnięte szczęki rozluźniają się w pogodnym uśmiechu. Zaczynasz słyszeć, że masz bijące serce, zamiast tylko pulsujących stresem guli na szyi. Nawet w cierpieniu możesz płakać, bo jest ktoś kto pociesza i wspiera.
Brzmi jak bajka? Nie dziwię się, bo to rzeczywiście wejście do innego świata, gdzie wchodzi się nie przez drzwi od szafy, ale wąską bramę Chrztu.
Problem polega na tym, że jesteśmy kochani, ale tego nie przeżywamy, bo wilcze zwyczaje tkwią w nas głęboko. Kiedyś Marcin Jakimowicz zapytał mnie: "Czemu wątpimy w miłość Boga i ciągle chcemy upewnień, przecież mój syn nie przychodzi do mnie ciągle, by się upewnić, że go kocham. On to wie". "Bo nigdy nie  doświadczył sieroctwa" - odpowiedziałam odruchowo. A później przyszła refleksja: my wszyscy nosimy w sobie ślad tego sieroctwa, bo urodziliśmy się poza rajem.
Jak długo musi się człowiek upewniać u Boga, że jest kochany? Nie wiem. Wiem natomiast, że kiedy przeważy w nim spokojna pewność bycia przygarniętym, jakość życia zmienia się znacząco. Nawet, jeśli chwilami wraca lęk i sieroce odruchy (szczególnie w spotkaniu z wilkami), to ma do kogo uciec i odzyskać równowagę.
I jeszcze to wiem, że syn/córka Boga, czując się bogatym i sytym, staje się hojnym w dawaniu innym poczucia wartości i godności. Afirmuje, wspiera, akceptuje, przygarnia...
Uczestniczy w misji Jezusa po prostu...


P.S. O byciu owcą lub wilkiem można poczytać też tu:


niedziela, 6 stycznia 2019

To się już nie odzobaczy...

Boże Narodzenie, a  potem Epifania. To ma sens. Wydarzenie i objawienie. Fakt i jego percepcja. To własnie tak działa w naszym życiu. Pomiędzy prawdą, a jej przyjęciem przez nas jest przestrzeń. Czasem przekroczona z szybkością dźwięku, gdy dociera do nas słowo; czasem trwa to całe lat, gdy musimy dojrzeć do przyjęcie jakiejś prawdy.
Syn Boży stał się człowiekiem. To fakt, prawda, wydarzenie.
Jednak, by ta prawda przemieniła nasze życie, musi zostać objawiona, potrzebuje zajaśnieć przed nami, dotrzeć, rozbłysnąć.
"To wam oznajmiamy, co było od początku, cośmy usłyszeli o Słowie życia, co ujrzeliśmy własnymi oczami, na co patrzyliśmy i czego dotykały nasze ręce - bo życie objawiło się. Myśmy je widzieli, o nim świadczymy i głosimy wam życie wieczne, które było w Ojcu, a nam zostało objawione" 1 J 1,1-2

Dobra Nowina zaczyna działać w naszym życiu dopiero wtedy, gdy ją ujrzymy, dotkniemy, posmakujemy, doświadczymy. Gdy się nam objawi.
Bo wtedy, to co się zobaczyło już się nie odzobaczy. Nie da się zaprzeczyć, ani wyprzeć. Po prostu staje się częścią naszego życia. 

Niech się tak stanie z prawdą o Wcieleniu Syna Bożego. On naprawdę przyszedł jako człowiek.

piątek, 4 stycznia 2019

Pochwała przyjaźni

Witajcie w Nowym Roku! 
Początek roku to dobry okazja do nowego otwarcia. Wielu robi postanowienia noworoczne, zatem ja też. Jedno z nich właśnie realizuję, jak możecie zobaczyć na załączonym obrazku, czyli wracam do pisania :-) Tak, wiem, te postanowienia często mają życie krótkie jak muszka owocówka, ale i tak warto.
Początek roku jest też pretekstem do uporządkowania różnych spraw, ich hierarchii w naszym życiu. Na co dzień, rzeczy pilne wypychają rzeczy ważne, więc teraz, gdy nieco świątecznie zwolniliśmy tempo, warto poprzeglądać pozostawione w kącie skarby, by przywrócić im właściwe miejsce.
Znacie ten przykład ze słojem, do którego trzeba włożyć najpierw kamienie, potem żwir, piasek, a na końcu wlać piwo. Jeśli chodzi o płyn, zostawmy sobie tu pewną dowolność, ale istota rzeczy się nie zmienia: Gdy najpierw zajmiemy się rzeczami istotnymi (kamienie), to potem żwir naszej pracy, obowiązków, trosk o rzeczy doczesne i piasek spraw całkiem codziennych, jeszcze się zmieści. Także i piwo, które wyobraża mile spędzony czas :-)
Jednak, jeśli zaczniemy od piasku (pomijamy w ogóle opcję z piwnym początkiem!),  kamienie zostaną na zewnątrz.
Co jest Twoim kamieniem? Bez którego można wegetować, ale nie da się żyć naprawdę? I gdzie on teraz jest? Czy w samym centrum Twojego życia? Poznasz to po tym, że ciężki kamień w samym środku serca daje świetne wyważenie. Mało co potrafi takiego człowieka wywrócić. To naprawdę gwarantuje stabilność życiową.
Dałam temu postowi tytuł" Pochwała przyjaźni", bo tak nazywa się mój kamień. Właśnie "przyjaźń". Może dlatego, że słowo "miłość"... nie wiadomo, co dzisiaj dla kogo znaczy. Przyjaźń jest byciem w relacji, wspieraniem, chceniem dobra dla drugiego i przyjmowaniem, bez zawłaszczenia. Przyjaźń z Bogiem, przyjaźń z poszczególnymi ludźmi. Ile się da, wychylenie się ku innym, bez tracenia własnej tożsamości. Wolność w dawaniu, wdzięczność w przyjmowaniu i... takie tam :-)
Podoba się Wam taki kamień? Mnie się podoba.