piątek, 8 września 2017

Między młotem a kowadłem, czyli o formacji duchowej chrześcijanina

Wczoraj, gdy modliłam się, przyszedł mi do głowy pewien obraz. W wyobraźni zobaczyłam rozgrzany do czerwoności pręt w rękach kowala. Kowal położył go na kowadle i zaczął uderzać weń młotem.
Ten obraz pozwolił mi jasno zrozumieć pewną regułę życia duchowego.
To dotyczy nas jako poszczególnych chrześcijan, ale także całych wspólnot.
My, bowiem, jesteśmy tym, metalowym prętem. Piecem, w którym pręt rozgrzewa się do czerwoności jest doświadczenie Bożej miłości, a uderzenia młotem procesem formacji (w tym obrazie młot nie miał żadnego negatywnego znaczenia, nie chodziło o jakieś uciski czy cierpienia, ale jedynie o kształtowanie).
Jeśli wchodzimy w doświadczenie Bożej miłości przez uwielbienie, przyjmowanie łaski, pomnażanie wiary i nadziei, przez słuchanie świadectw innych, którzy tej miłości doświadczyli, to miłość Boża rozpala nas, a zaufanie czyni nas podatnymi na formację. Wtedy jesteśmy zdolni kształtować się według Słowa Prawdy. Zaczynamy wchodzić w proces formowania się, czyli zmiany sposobu myślenia, a w konsekwencji w zmianę sposobu mówienia, działania, a nawet odczuwania zgodnie z Ewangelią. Jest to nawrócenie, które dokonuje się w duchu synowskiego zaufania, a nie niewolniczego lęku.
No właśnie, czy czasem sami dla siebie i dla innych nie jesteśmy takimi głupimi kowalami, którzy walą wściekle młotem w zimne żelazo? Chcemy siebie i innych  nagiąć do zasad Ewangelii, ale nie osiągamy żadnego skutku (chyba, że uderzamy tak mocno, że w końcu pokruszymy metal), bo bez doświadczenia, że Bóg stoi po nasze stronie próba zmiany kończy się porażką. Zresztą to całkiem zdrowy odruch w człowieku, że opiera się ingerencji z zewnątrz. Tylko miłość ma prawo wywierania wpływu, bo rodzi zaufanie i podatność, a nawet pewnego rodzaju bezbronność.
Zatem trzeba nam nieustannie rozgrzewać się doświadczeniem Bożej miłości, a potem... na kowadło i dalejże, kształtować swoje życie według Prawdy. I znowu, i znowu.
Z drugiej strony, zauważam nieraz we wspólnotach także i przeciwne wynaturzenie. Jest ciepełko miłości i uwielbienia i... tyle. Kowal rozgrzał żelazo i.. podziwia, że ładne. Nie znam się na kowalstwie, ale podejrzewam, że powtarzany wielokrotnie taki zabieg szkodzi metalowemu prętowi, który niszczeje (jeśli ktoś z Was ma wiedzę w tej dziedzinie, to proszę o informacje :-). Przyjmowanie miłości Bożej nadaremno jest jej marnowaniem. Przecież jesteśmy powołani do tego, byśmy nie tylko miłość przyjęli, ale także ją przekazywali. A do tego potrzebny jest proces formacji, bo nie urodziliśmy się bez grzechu pierworodnego. Io tym też trzeba pamiętać.


A swoją drogą, to ogromnie ważne, że są takie miejsca, gdzie właściwie nie da się pozostać zimnym wobec ogromniej temperatury uwielbienia Boga i promieniowania Jego miłości. Pozdrawiam wszystkie zaprzyjaźnione wspólnoty w Krakowie, w Warszawie i na Śląsku :-)

6 komentarzy:

  1. "Jeśli wchodzimy w doświadczenie Bożej miłości przez uwielbienie, przyjmowanie łaski, pomnażanie wiary i nadziei, przez słuchanie świadectw innych, którzy tej miłości doświadczyli, to miłość Boża rozpala nas, a zaufanie czyni nas podatnymi na formację."
    a jeśli nie, to po nas? tak tylko pytam.
    Na uwielbianiach się nudzę i dziwię, świadectwa mnie rozbrajają albo cieszą, zwlaszcza, jeśli znam świadczącego i wiem, ze prawda leży trochę obok świadectwa. Doświadczenie życiowe jedzie mi po zaufaniu i emocjonalnej stronie wiary jak kombajn. Wierzę, bo wierzę. Nie: wierzę, bo czuję/doświadczam/ufam, tak?

    Jeśli to co Siostra pisze jest prawdą, to z mojej wiary nic. Mogę się tylko na zimno połamać. Tak?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Różny czas w swoim życiu człowiek przeżywa. Bywa i tak, że jest ciemno i głucho. Ale mnie nie tyle o emocjonalne rozpalenie chodziło, ale o rozpalenie wiary właśnie. A wiara w ciemnościach może świecić jaśniej niż pośród cudów. Proszę nie rezygnować z wiary i zaufania. Bóg nie może pozostać obojętny na zaufanie. Modlę się za Panią.

      Usuń
  2. Cieszę się, że siostra znów trochę częściej pisze. Jeśli dobrze zrozumiałam erunandelince to właśnie zaufania jej brakuje siostro...
    Od siebie napiszę, że nie bez powodu Bóg ponad 350 razy w Biblii powiedział na różne sposoby "nie lękaj/cie się" i że Na obrazie Jezusa Miłosiernego jest "Jezu ufam Tobie". Nie piszę jako teolog ani osoba konsekrowana, ale napiszę, że moim zdaniem, ufność do kogokolwiek, do osoby - a Bóg to osoba, a nawet trzy osoby... - no więc ufność wzrasta wraz ze znajomością osoby i poczuciem, że jesteśmy bezgranicznie kochani, czyli Bóg nas nie da skrzywdzić (w sensie krzywdy dla duszy). Jak się to przyjmie tylko teoretycznie to może nie wystarczyć. Miałam takie doświadczenie dawno temu, na początku nawrócenia (ok, nie tak dawno temu, lat kilka), że już się owszem nawróciłam z letniości (a przedtem był ateizm), ale zaufać tak na 100% nie umiałam. Mało tego, wydawało mi się, że jak powiem fiat, jak Maryja, to mi się straszne rzeczy będą może dziać, dla mojego dobra a ja nie jestem na nie gotowa. I walczyłam z tym ze dwa tygodnie. Aż puściłam. I strasznie mi ulżyło. Bo zrozumiałam, że Bóg przecież wie na co ja jestem a na co nie jestem gotowa. I tak parę lat to trwa, ze ciągle coś tam jeszcze puszczać trzeba. I została jedna rzecz, ale wisi na włosku. Mianowicie, ze chciałabym żyć przynajmniej tyle, by dzieci odchować, i tego jeszcze nie umiem tak całkiem oddać. Więc to nie jest takie mega proste z tym totalnym zaufaniem - ale się dzieje, jeśli mamy dobrą wolę i chcemy coś zmienić. A pomaga jeszcze ks. Dolindo - z modlitwą "Jezu, Ty się tym zajmij!" Przetestowałam. W sytuacjach, gdzie następował dramatyczny konflikt, nie wiedziałam nawet jak się sprawą zająć, bo mną tak targały emocje - i wtedy ta krótka modlitwa zawierzenia działa cuda. Albo i inna - ale w tej samej intencji, żeby Jezus coś zdziałał, bo my za słabi jesteśmy. I przynajmniej tę jedną rzecz totalnie puścić, odwrócić od niej umysł i czekać, jak to Jezus załatwi, bo przecież sam zapewniał, że się tym zajmie - bylebyśmy mu na to naprawdę pozwolili.
    A jeśli chodzi o uwielbienia - nigdy nie byłam i nie wiem jak to jest. Może kiedyś pójdę, żeby zobaczyć, ale obawiam się, że się nie nadaję, jeśli to jest tłum ludzi głośnych - choć śpiewać lubię, nawet w tłumie, więc kto wie...Chodzi mi o to - nie rozumiem znudzenia wtedy, ale rozumiem dyskomfort, albo że to dziwne - nie każdy musi się modlić tak samo. Jedni potrzebują więcej ciszy (zawsze), inni ciszy czasami a czasem wspólnego głośnego uwielbienia - a może są i tacy co tylko na ten ostatni sposób czują się blisko Boga? Pozdrawiam, też się za Panią pomodlę.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję za ten komentarz. Chciałabym jego fragment wykorzystać jako myśl przewodnią w następnym tekście...

      Usuń
  3. Proszę bardzo, już czekam na kolejny wpis :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Dziękuję! Piękny tekst Siostry i szczere odpowiedzi dwóch pań. Ja dodam, ze swojego doświadczenia, że aby uwielbiać Pana Boga, trwać w uwielbieniu, nie trzeba chodzić na wieczory uwielbienia :)
    Uwielbienie to postawa serca. Mnie ostatnio bardzo pomaga, szczególnie gdy przyszły trudności. Uwielbiać i dziękować w każdym położeniu. Gdy dzieje się w życiu dobrze, to to uwielbienie jest tak naturalne, Oczy świecą się z radości i wzruszenia. A gdy przychodzą smutki, powierzając to Bogu, także uwielbiajmy Boga. Chociaż łzy już lecą nie z radości, to jednak w uwielbieniu Boga jest jakaś mocna, chociaż wydawałoby się cieniutka nić NADZIEI, która daje siłę do wytrwania. To jest właśnie to zaufanie Bogu. Ty mnie doświadczasz, a ja Ciebie uwielbiam, bo wiem, że mnie nie zostawiłeś, Jesteś teraz jeszcze bliżej.
    pozdrawiam
    z modlitwą
    Kasia

    OdpowiedzUsuń