Właśnie skończyłem „łuskać Siostry kłosy”. Przewspaniała książka, niestety poza ostatnim rozdziałem, który rozczarowuje.
Czytamy: „I tu pojawia się pojęcie 'dopust'. Brzmi ono dość staroświecko, ale cóż poradzić, gdy temat w ogóle jest jakiś niedzisiejszy.” To nie temat jest staroświecki, a tylko ujęcie go. Nie uwzględnienie psychologii sprawia, że taki tok myślenia jest „niedzisiejszy”. Ale po kolei...
Stwierdzenie, że „Bóg jest (obiektywnie) dobry (dla nas)” jest tak wielkim uproszczeniem, że można nazwać go błędem. Takie twierdzenie automatycznie skłania innych ludzi do twierdzenia odwrotnego – Bóg jest zły – co jest dziś nagminne.
Trzeba nam zacząć od stwierdzenia czym jest dusza ludzka. Jest ona cząstką samego Boga jednocześnie będąc samym Bogiem. Jest tu logiczna sprzeczność, którą obrazowo można wyjaśnić tak: dusza ludzka jest niczym kropla, która na chwilę została wytrącona z oceanu, by zaraz do niego powrócić. Ocean i kropla nie są dwiema różnymi rzeczami (choć na pierwszy rzut oka tak nam się zdaje, a nasz język też tak sugeruje). Gdyby nie było kropli nie było by oceanu, a gdyby nie ocean nie mogłyby powstawać krople.
Zatem to powyższe twierdzenie powinno brzmieć: Bóg jest dobry dla duszy ludzkiej. Jest to przecież zupełnie oczywiste, że Bóg jest dobry dla samego siebie. Pragnie tego, by to co jest Nim powróciło do Niego samego. Robi wszystko w tym kierunku – nazywamy to Miłosierdziem bożym. Co więcej Bóg „napisał” idealny scenariusz dla swojej duszy – życie prowadzące do szczęścia, do miłości, choć wypełnione też koniecznym w tym celu cierpieniem.
Rodząc się utożsamiamy się z duszą, ale wraz z dojrzewaniem coraz mocniej utożsamiamy się z ego. Czym jest to psychologiczne pojęcie „ego”? Są różne definicje. Ja mam swoją, chyba dość oryginalną. Ego to wedle mnie wszelkie napięcia w człowieku – fizyczne, psychiczne, duchowe. Wszystko to, co w nas jest nienaturalne, napięte, bo to, co boże jest w pełni naturalne.
Zatem skoro Bóg dba o „naszą” duszę (która tak naprawdę jest bardziej „Jego” niż „nasza”), my natomiast utożsamiamy się z ego, a interesy duszy i ego są sprzeczne to logiczne że wtedy musimy cierpieć, a czasem nawet zupełnie przegrać. Nie dlatego, że Bóg tak chce, ale dlatego że to my sami stoimy po niewłaściwej stronie. Chrześcijaństwo polega na przemianie tożsamości. Świętość nie wymaga męczeństwa. Świętość to powrót do początku naszego życia, do tożsamości z duszą, ale już w sposób świadomy. To krok do tyłu, który jest krokiem naprzód. Dlatego Jezus mówił, że mamy stać się jak dzieci, bo będąc „dorosłymi” (utożsamionymi z ego) nie wejdziemy do Królestwa.
Ta przemiana tożsamości wymaga lat pracy nad sobą. Nawrócenie to dopiero początek. Konieczny jest moment kryzysu osobowości w którym mówimy: „ja nie chce dalej tak żyć, nie chcę dalej być sobą”. To moment łaski utożsamienia się z duszą. Jednak ego ciągle chce powrócić na swoją dawną pozycję. Często podszywa się pod duszę i prowadzimy fałszywe religijne życie w którym tak naprawdę nie ma „życia”. Potykamy się wielokrotnie a Bóg pcha nas łaską w stronę właściwej tożsamości. Zaczynamy uczyć się tego, kiedy utożsamiamy się z duszą, a kiedy z ego. Nasze życie staje coraz bardziej naturalne, wyluzowane, a jednocześnie coraz bardziej uduchowione. Wydarzenia w świecie zewnętrznym zaczynają coraz bardziej zadziwiająco współgrać z tym, co „gra nam w duszy”. Życie staje się Jednością. Kropla, którą jesteśmy już tu za tego życia powoli stapia się z oceanem.
Wiem, taki obraz mistyki kojarzy się raczej z buddyzmem czy sufizmem, ale jest on też podstawą chrześcijaństwa. Tu chrześcijaństwo nie różni się od szkół mistycznych innych religii. My po prostu w chrześcijaństwie mamy więcej, mamy Boga+, Boga, który realnie wszedł w świat w sposób... „fabularny”.
Cóż, pomimo tego niedzisiejszego rozdziału dziękuję za tę fascynującą lekturę. Postaram się poczytać jeszcze o Matce Pauli, a może też dane mi będzie znów usłyszeć Siostrę w Chorzowie. Pozdrawiam. Proszę mi wybaczyć tę krytykę.
Nie wiem, czy dobrze zrozumiałam przesłanie, ale, na poziomie terminologii dosyć ryzykowne są te stwierdzenia o naturze ludzkiej duszy. Właśnie to wyraźnie oddziela mistykę chrześcijańską, że w chrześcijaństwie zjednoczenie z Bogiem nie oznacza zlania się w jedno w znaczeniu wyzbycia się osobowości, tożsamości. Jest to zjednoczenie w miłości, a żeby była miłość muszą być dwie osoby. Nawet w Trójcy Przenajśw., która jest najdoskonalszą jednością są Osoby, które się kochają. Pozdrawiam.
Czytam właśnie biografię ks. Dolindo. Autorka cytuje tu jego autobiografię: „Proszę zwrócić baczną uwagę na to, co teraz napiszę. Sądzę, że nigdy nie miałem mistycznych uniesień […], ale Pan dał mi chwilami doświadczyć przez ulotne doznanie, czym mogą one być. I tak na przykład czułem nagłe wewnętrzne przytulenie, które zanurzało mnie w głębokiej ciszy i pozwalało mi skosztować tak wielkiej miłości Boga, że nawet jeśli stąpałem po ziemi, niemal nie odczuwałem mojego ciała.”
Gdy Siostra „zadała” nam temat o krzewie winorośli do rozmyślania niespełna tydzień temu wyobraziłem sobie, że jestem gałązką. Poczułem jak bardzo jestem uzależniony o Boga. Wszystko co we mnie jest żywe tylko od niego zależy. Czym więc jestem sam w sobie? Prochem? Jakże mógłbym twierdzić, że bez Boga jestem osobą? Tylko oddzielenie od Boga jest prawdziwe, rzeczywiste. Gdy ono zniknie nie ma już osób choć nam z przyzwyczajenia ciągle się wydaje, że one istnieją. Mówimy: „Bóg jest we mnie, a ja jestem w Bogu”, ale to tylko słowa próbujące opisać rzeczywistość nie do opisania, rzeczywistość, którą można tylko doświadczyć – przytulić się i zarazem być przytulanym.
Gdy matka przytula małe dziecko ono nie czuje się osobną osobą. Zatraca się w błogim poczuciu miłości. Na tym polega szczyt szczęścia. Ktoś patrząc z boku stwierdza obiektywnie, że dziecko i matka to dwie osoby, ale co on tak naprawdę wie o tym na co patrzy? Oczy mylą, słowa mylą...
Drogi Panie Mariuszu, w ogóle mówienie o doświadczeniu mistycznym nie jest proste. Nawet św. Jan od Krzyża miał z tym kłopot, chociaż był mistykiem i teologiem równocześnie. Jednak teologia próbuje nazywać doświadczenie i z tego co wiemy i rozumiemy. Owo "przytulenie" nie jest utratą osobowości. W chrześcijaństwie bycie osobą jest nieutracalną wartością. Ale rozumiem, że próbuje Pan wyrazić subiektywne odczucie. Wtedy jesteśmy bliżej poezji niż teologii.
Proszę o jeszcze chwilę cierpliwości dla mnie i przeczytanie tej „poezji”:
„Jeśli kropla wpadnie do oceanu, z dumą będzie chciała się wyróżnić z masy wód, pozostanie mizerną kroplą, która przez ciepło wyparuje, a w ziemię wsiąknie. W pojedynkę nie ma siły, napędu, do niczego nie jest użyteczna... To jedynie drobna kropelka. Jeśli jednak zaprze się siebie, zrezygnuje z siebie i zanurzy się w oceanie, będzie częścią jego potęgi, weźmie udział w jego ruchu, jego wielkości.”
Właśnie to przeczytałem. To słowa, które poprzez ks. Dolindo powiedział Jezus do pewnego księdza. Jak pisze autorka biografii, Joanna Bątkiewicz-Brożek: Jezus „mówiąc zatem do ks. Cantelmy, zwraca się do wszystkich pogrążonych w podobnym stanie apatii kapłanów”. Czyżby Bogu było jednak bliżej do „poezji” niż do teologii? Odsyłam do książki „Jezu, Ty się tym zajmij!” (nie mylić z książeczką mojej drogiej znajomej, Joasi Piątek) rozdział pt. „Jezus mówi do kapłanów”.
już chyba nie mam siły ciągnąć tej dyskusji. widzę, że Pana nie przekonam. Litości... dla mnie zachęta do "gry zespołowej" i do zaparcia się siebie nie jest tożsama z wezwaniem do utraty tożsamości jako osoby. Ale zostawmy to już.
Tyraj, tyraj Słonko, bo Misiów, to ci u nas dostatek :-))))))) p.
OdpowiedzUsuńCzy może nagranie jest dostępne szerokiemu ogółowi? p.
OdpowiedzUsuńBez dążenia do świętości przestaje smakować codzienność. I to nie jest nawet kwestia "albo-albo", lecz sztuka bycia "razem", bez pomieszania.../p.
OdpowiedzUsuńTakie tirsa-misu podoba MI SIĘ ;-) mój ulubiony deserek mniam, mniam
OdpowiedzUsuńWłaśnie skończyłem „łuskać Siostry kłosy”. Przewspaniała książka, niestety poza ostatnim rozdziałem, który rozczarowuje.
OdpowiedzUsuńCzytamy: „I tu pojawia się pojęcie 'dopust'. Brzmi ono dość staroświecko, ale cóż poradzić, gdy temat w ogóle jest jakiś niedzisiejszy.” To nie temat jest staroświecki, a tylko ujęcie go. Nie uwzględnienie psychologii sprawia, że taki tok myślenia jest „niedzisiejszy”. Ale po kolei...
Stwierdzenie, że „Bóg jest (obiektywnie) dobry (dla nas)” jest tak wielkim uproszczeniem, że można nazwać go błędem. Takie twierdzenie automatycznie skłania innych ludzi do twierdzenia odwrotnego – Bóg jest zły – co jest dziś nagminne.
Trzeba nam zacząć od stwierdzenia czym jest dusza ludzka. Jest ona cząstką samego Boga jednocześnie będąc samym Bogiem. Jest tu logiczna sprzeczność, którą obrazowo można wyjaśnić tak: dusza ludzka jest niczym kropla, która na chwilę została wytrącona z oceanu, by zaraz do niego powrócić. Ocean i kropla nie są dwiema różnymi rzeczami (choć na pierwszy rzut oka tak nam się zdaje, a nasz język też tak sugeruje). Gdyby nie było kropli nie było by oceanu, a gdyby nie ocean nie mogłyby powstawać krople.
Zatem to powyższe twierdzenie powinno brzmieć: Bóg jest dobry dla duszy ludzkiej. Jest to przecież zupełnie oczywiste, że Bóg jest dobry dla samego siebie. Pragnie tego, by to co jest Nim powróciło do Niego samego. Robi wszystko w tym kierunku – nazywamy to Miłosierdziem bożym. Co więcej Bóg „napisał” idealny scenariusz dla swojej duszy – życie prowadzące do szczęścia, do miłości, choć wypełnione też koniecznym w tym celu cierpieniem.
Rodząc się utożsamiamy się z duszą, ale wraz z dojrzewaniem coraz mocniej utożsamiamy się z ego. Czym jest to psychologiczne pojęcie „ego”? Są różne definicje. Ja mam swoją, chyba dość oryginalną. Ego to wedle mnie wszelkie napięcia w człowieku – fizyczne, psychiczne, duchowe. Wszystko to, co w nas jest nienaturalne, napięte, bo to, co boże jest w pełni naturalne.
Zatem skoro Bóg dba o „naszą” duszę (która tak naprawdę jest bardziej „Jego” niż „nasza”), my natomiast utożsamiamy się z ego, a interesy duszy i ego są sprzeczne to logiczne że wtedy musimy cierpieć, a czasem nawet zupełnie przegrać. Nie dlatego, że Bóg tak chce, ale dlatego że to my sami stoimy po niewłaściwej stronie. Chrześcijaństwo polega na przemianie tożsamości. Świętość nie wymaga męczeństwa. Świętość to powrót do początku naszego życia, do tożsamości z duszą, ale już w sposób świadomy. To krok do tyłu, który jest krokiem naprzód. Dlatego Jezus mówił, że mamy stać się jak dzieci, bo będąc „dorosłymi” (utożsamionymi z ego) nie wejdziemy do Królestwa.
Ta przemiana tożsamości wymaga lat pracy nad sobą. Nawrócenie to dopiero początek. Konieczny jest moment kryzysu osobowości w którym mówimy: „ja nie chce dalej tak żyć, nie chcę dalej być sobą”. To moment łaski utożsamienia się z duszą. Jednak ego ciągle chce powrócić na swoją dawną pozycję. Często podszywa się pod duszę i prowadzimy fałszywe religijne życie w którym tak naprawdę nie ma „życia”. Potykamy się wielokrotnie a Bóg pcha nas łaską w stronę właściwej tożsamości. Zaczynamy uczyć się tego, kiedy utożsamiamy się z duszą, a kiedy z ego. Nasze życie staje coraz bardziej naturalne, wyluzowane, a jednocześnie coraz bardziej uduchowione. Wydarzenia w świecie zewnętrznym zaczynają coraz bardziej zadziwiająco współgrać z tym, co „gra nam w duszy”. Życie staje się Jednością. Kropla, którą jesteśmy już tu za tego życia powoli stapia się z oceanem.
Wiem, taki obraz mistyki kojarzy się raczej z buddyzmem czy sufizmem, ale jest on też podstawą chrześcijaństwa. Tu chrześcijaństwo nie różni się od szkół mistycznych innych religii. My po prostu w chrześcijaństwie mamy więcej, mamy Boga+, Boga, który realnie wszedł w świat w sposób... „fabularny”.
Cóż, pomimo tego niedzisiejszego rozdziału dziękuję za tę fascynującą lekturę. Postaram się poczytać jeszcze o Matce Pauli, a może też dane mi będzie znów usłyszeć Siostrę w Chorzowie. Pozdrawiam. Proszę mi wybaczyć tę krytykę.
Nie wiem, czy dobrze zrozumiałam przesłanie, ale, na poziomie terminologii dosyć ryzykowne są te stwierdzenia o naturze ludzkiej duszy. Właśnie to wyraźnie oddziela mistykę chrześcijańską, że w chrześcijaństwie zjednoczenie z Bogiem nie oznacza zlania się w jedno w znaczeniu wyzbycia się osobowości, tożsamości. Jest to zjednoczenie w miłości, a żeby była miłość muszą być dwie osoby. Nawet w Trójcy Przenajśw., która jest najdoskonalszą jednością są Osoby, które się kochają. Pozdrawiam.
UsuńCzytam właśnie biografię ks. Dolindo. Autorka cytuje tu jego autobiografię: „Proszę zwrócić baczną uwagę na to, co teraz napiszę. Sądzę, że nigdy nie miałem mistycznych uniesień […], ale Pan dał mi chwilami doświadczyć przez ulotne doznanie, czym mogą one być. I tak na przykład czułem nagłe wewnętrzne przytulenie, które zanurzało mnie w głębokiej ciszy i pozwalało mi skosztować tak wielkiej miłości Boga, że nawet jeśli stąpałem po ziemi, niemal nie odczuwałem mojego ciała.”
UsuńGdy Siostra „zadała” nam temat o krzewie winorośli do rozmyślania niespełna tydzień temu wyobraziłem sobie, że jestem gałązką. Poczułem jak bardzo jestem uzależniony o Boga. Wszystko co we mnie jest żywe tylko od niego zależy. Czym więc jestem sam w sobie? Prochem? Jakże mógłbym twierdzić, że bez Boga jestem osobą? Tylko oddzielenie od Boga jest prawdziwe, rzeczywiste. Gdy ono zniknie nie ma już osób choć nam z przyzwyczajenia ciągle się wydaje, że one istnieją. Mówimy: „Bóg jest we mnie, a ja jestem w Bogu”, ale to tylko słowa próbujące opisać rzeczywistość nie do opisania, rzeczywistość, którą można tylko doświadczyć – przytulić się i zarazem być przytulanym.
Gdy matka przytula małe dziecko ono nie czuje się osobną osobą. Zatraca się w błogim poczuciu miłości. Na tym polega szczyt szczęścia. Ktoś patrząc z boku stwierdza obiektywnie, że dziecko i matka to dwie osoby, ale co on tak naprawdę wie o tym na co patrzy? Oczy mylą, słowa mylą...
Drogi Panie Mariuszu, w ogóle mówienie o doświadczeniu mistycznym nie jest proste. Nawet św. Jan od Krzyża miał z tym kłopot, chociaż był mistykiem i teologiem równocześnie. Jednak teologia próbuje nazywać doświadczenie i z tego co wiemy i rozumiemy. Owo "przytulenie" nie jest utratą osobowości. W chrześcijaństwie bycie osobą jest nieutracalną wartością. Ale rozumiem, że próbuje Pan wyrazić subiektywne odczucie. Wtedy jesteśmy bliżej poezji niż teologii.
UsuńProszę o jeszcze chwilę cierpliwości dla mnie i przeczytanie tej „poezji”:
Usuń„Jeśli kropla wpadnie do oceanu, z dumą będzie chciała się wyróżnić z masy wód, pozostanie mizerną kroplą, która przez ciepło wyparuje, a w ziemię wsiąknie. W pojedynkę nie ma siły, napędu, do niczego nie jest użyteczna... To jedynie drobna kropelka. Jeśli jednak zaprze się siebie, zrezygnuje z siebie i zanurzy się w oceanie, będzie częścią jego potęgi, weźmie udział w jego ruchu, jego wielkości.”
Właśnie to przeczytałem. To słowa, które poprzez ks. Dolindo powiedział Jezus do pewnego księdza. Jak pisze autorka biografii, Joanna Bątkiewicz-Brożek: Jezus „mówiąc zatem do ks. Cantelmy, zwraca się do wszystkich pogrążonych w podobnym stanie apatii kapłanów”. Czyżby Bogu było jednak bliżej do „poezji” niż do teologii? Odsyłam do książki „Jezu, Ty się tym zajmij!” (nie mylić z książeczką mojej drogiej znajomej, Joasi Piątek) rozdział pt. „Jezus mówi do kapłanów”.
już chyba nie mam siły ciągnąć tej dyskusji. widzę, że Pana nie przekonam. Litości... dla mnie zachęta do "gry zespołowej" i do zaparcia się siebie nie jest tożsama z wezwaniem do utraty tożsamości jako osoby. Ale zostawmy to już.
UsuńŁadne kwiatki... albo inaczej, "masz Babo placek" :-))) p.
OdpowiedzUsuń