Kleofas miał prawie wszystkie cechy dobrego ewangelizatora. Szedł z drugim, jak Pan przykazał, a więc miał wsparcie wspólnoty. Był gotowy mówić o Jezusie (co dzisiaj nie jest aż tak powszechne) i kiedy spotkał na drodze jakiegoś "nieoświeconego" czlowieka, zaczął mu opowiadać Dobrą Nowinę.
No i znał Ewangelię. Znał historię Jezusa. Tak naprawdę znał ją całą, łącznie ze szczęśliwym finałem Zmartwychwstania. Opowiada przecież o kobietach, które miały widzenie aniołów, którzy zapewniali, że Jezus żyje!
No i znał Ewangelię. Znał historię Jezusa. Tak naprawdę znał ją całą, łącznie ze szczęśliwym finałem Zmartwychwstania. Opowiada przecież o kobietach, które miały widzenie aniołów, którzy zapewniali, że Jezus żyje!
Ale brakuje mu osobistego przekonania, dlatego pomiędzy Ewangelię wciska się szczere, płynące z głębi serca: "A myśmy się spodziewali". No i... po ewangelizacji.
Bo działa nie to, co mówimy z głowy, ale to, co promieniuje z naszych serc (mądrzy ludzie mówią, że przekaz pozawerbalny jest mocniejszy niż werbalny).
Dlatego Jezus musi Kleofasowi dać korepetycje z ewangelizacji. Zaczyna opowiadać tę samą historię, ale w taki sposób, że serce ucznia ( i kolegi, z którym idzie) zaczyna bić mocniej.
I o to, w tym wszystkim chodzi.
"Bo działa nie to, co mówimy z głowy, ale to, co promieniuje z naszych serc" - :):):)
OdpowiedzUsuńTylko jak wykrzesać z siebie to osobiste przekonanie?
OdpowiedzUsuń